Recenzja The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom – dla tej gry zostawiłem wszystkie inne

Na początek małe słowo wyjaśnienia. Wydana kilka lat temu Zelda: Breath of the Wild jest przeze mnie nazywana „jedynką”, lub „pierwszą”, natomiast Tears of the Kingdom – „dwójką”, dla ułatwienia 🙂

Graliście może w pierwszą Zeldę na Switchu? Ta gra miała dosłownie wszystko – ogromny świat, niesamowitą fizykę i mechanikę, oraz świetne moce i główny cel. Myślałem sobie… co mogą dodać i zmienić w dwójce? Przecież to będzie taka sama gra, tylko z inną fabułą, nic więcej nie da się nowego wymyślić! O jak się myliłem…

Nowa Zelda: Tears of the Kongdom to fabularna przygodowa gra akcji z otwartym światem (światami! ale o tym później), w której kolejny raz musimy uratować krainę Hyrule przed zagładą. Tym razem trafiło na obudzenie mrocznego zombie Ganondorfa, oraz wiążący się z tym „Upheaval” który całkowicie zmienił świat. Jeśli graliście w jedynkę, to już wiecie, że świat jest ogromny. Jeśli nie graliście… cóż… mapa była niesamowicie duża, wypchana ogromną ilością znajdziek, miejscówek i dróg. Tym razem w TotK-u dostaliśmy przeorganizowany świat z jedynki z dodanymi latającymi wyspami oraz… ogromnymi podziemiami. Można powiedzieć, że mamy tu dwie pełne mapy i jeszcze trochę.

Nowe, stare Hyrule

Hyrule trochę się zmieniło od ostatniej wizyty. Nie do końca wiemy ile lat minęło od pierwszej Zeldy, niektóre źródła mówią o 6 latach, niektóre o ośmiu lub dziewięciu. Gracze grający w poprzednią odsłonę na pewno poczują się tu jak w domu, a Ci nowi – z radością będą mogli się wiele razy zagubić.

Kraina Hyrule otrzymała niewielkie przeobrażenia w stosunku do tego, co znaliśmy z BotW. Pojawiło się kilka nowych lokalizacji, a niektóre stare zostały mocno przeorganizowane. Dla mnie fascynujące było patrzeć na to, jak po kilku latach niektóre obszary zostały zmienione, lub jak mieszkańcy rozwinęli niektóre miasta.

Dodatkowo sam Upheaval dołożył swoje. Wydarzenie sprawiło, że na świecie pojawiły się latające wyspy (często źródło nowych problemów) oraz wyzierające dziury, którymi możemy spaść do podziemi. Na niektóre obszary upadły ruiny z nieba, lub odkryto nowe nieznane miejsca (głównie kryjące skarby ruiny). Mapa stała się przez to niezwykle bogata i bardziej rozwinięta w stosunku do poprzednika.

Latające wyspy, które wielokrotnie były pokazywane na trailerach są niezwykle ciekawymi miejscami (chociaż nie ukrywam – myślałem, że będzie ich więcej). Często znajdują się tam wymagające zadania i satysfakcjonujące nagrody. Dostanie się do niektórych z nich wymaga niezwykłego kombinowania i ryzyka.

Za to jak pierwszy raz trafiłem do podziemi i zrozumiałem czym są – a są osobną wielką mapą – dosłownie opadła mi szczęka. Możemy się do nich dostać poprzez jedną z wielu zionących dziur na mapie. Po spadnięciu trafiamy do ogromnego, rozwiniętego obszaru, w którym króluje „gloom” – tajemnicza substancja zabierająca nam życie. Ale nie jest to zwykłe tracenie serduszek – zostają tymczasowo zablokowane, a regeneracja poprzez jedzenie nie pomoże (chyba, że przygotujemy odpowiednie jedzenie ze specjalnych składników).

Podziemia obfitują w dużą liczbę potworów, kopalni, ciekawych miejscówek oraz zadań. Całe są spowite ciemnością z bardzo nielicznymi źródłami światła – nie sposób się po nich poruszać, nie korzystając z nowych przedmiotów, takich jak świecące rośliny, stroje, czy eliksiry. Trafiając do podziemi Zelda staje się małym horrorem, a poziom trudności bardzo wzrasta. Dla mnie to zawsze było przerażające doświadczenie, ale mimo to ciągle mnie do nich ciągnęło, bo też są wypchane ciekawymi zadaniami i zagadkami. No i czasami w podziemiach możemy znaleźć księżniczkę Zeldę!

Zeldę? Czekaj. Co?!

Ano właśnie, bo opowiem wam trochę o fabule. Link z Zeldą przemierzają podziemia zamku Hyrule, by dowiedzieć się, dlaczego wydostaje się złowieszcza mgła. Trafiają na tego zombie Ganondorfa, który się na nich wkurza (a powinien się cieszyć, przecież formalnie go „uratowali”), więc atakuje księżniczkę, a w toku walki Link traci wszystkie moce i serduszka żyć, a Zelda przepada. Na szczęście nie na zawsze i dowiadujemy się, że możemy spróbować ją odnaleźć.

Nie spoilerując zbytnio powiem, że Zelda pojawia się co jakiś czas, czy to przy retrospekcjach, czy to w normalnym toku gry, ale… coś jest z nią nie tak. Odkrywanie tego było dla mnie niezwykle satysfakcjonujące. Kreacja fabuły jest tu dużo lepsza niż w pierwszej Zeldzie, gdzie od startu mogliśmy od razu ubić Ganona bo to był nasz jedyny główny quest. Tutaj jest inaczej. TotK zalewa nas ogromną ilością zadań głównych i pobocznych, każe ze wszystkimi rozmawiać i poznawać świat. Bardzo mocno wkręciłem się w fabułę (co w większości gier mi się nie zdarza) i z wypiekami na twarzy odkrywałem co będzie dalej.

Jeśli chodzi o zadania, to te główne pozwolą nam (jak w poprzedniku) zdobyć nową pomoc do walki z przeciwnikami. Tą pomocą nie są nowe moce, lecz inne osoby z krainy (nie będę mówić kto, ale Rule 34 wraca), z którymi się zaprzyjaźniamy. Jak w poprzedniku, musimy wykonywać „instancje”, czyli przejść przez specjalne miejscówki – świątynie, które odblokowują nowe możliwości głównego bohatera oraz kawałek fabuły. Zadania które tam wykonujemy, jak i główni bossowie są bardzo przemyślani, genialnie zaprojektowani i bardzo zróżnicowani. Projektanci gry wykonali kawał niezwykle dobrej roboty.

Oprócz zdobycia pomocników, rozwijamy postać szukając sprzętu oraz strojów, a także kapliczek światła. To jest dokładnie to samo co było w pierwszej Zeldzie i szczerze powiem – to jest bardzo fajny pomysł, ale tutaj widać było pierwszy recykling pomysłów. To już przecież widzieliśmy! Kapliczki były już wcześniej, w poprzedniej odsłonie. Co prawda zadania są bardzo interesujące i totalnie nowe, ale jednak… gdzieś już to widziałem…

albo nie widziałem, bo kapliczek, czy wieżyczek z jedynki nie ma. Całkowicie wyparowały, jakby technologia Sheikah w ogóle tu nie istniała i nikt o niej nie wspomina. Trochę szkoda, że pozbyto się tego elementu, który był przecież kluczowy w poprzedniej grze.

The Legend of Minecraft

Oprócz pomocników, sam Link dostaje nowe moce, które też różnią się od tego co mieliśmy w poprzedniej odsłonie. Zamrażanie, tworzenie bomb, czy magnes zostały zastąpione cofaniem czasu, przechodzeniem przez sufit (!) oraz… sklejaniem (?).

Kiedy pierwszy raz otrzymałem te moce (a otrzymujemy je jeszcze na „samouczkowej wyspie”), to… dosłownie opadła mi szczęka. Kiedy zrozumiałem jakie nowe i niezwykłe możliwości kombinowania i zabawy dają, dosłownie zabrakło mi słów. Pomyślałem od razu o łączeniu ze sobą broni, przedmiotów, czy mechanizmów. Cofaniu niektórych z nich, lub budowaniu mostów, albo wież, by nową mocą przedrzeć się na ich szczyt. Od razu podejrzewałem jakie zadania będą czekały na mnie w świątyniach i zagadkach na świecie. Samo myślenie o tym, jakie możliwości przynoszą nowe moce było dla mnie wręcz odurzające. W poprzedniej Zeldzie mogliśmy zrobić ogromną ilość rzeczy. Nie wiem czy tu jest coś, czego zrobić nie można…

Tym bardziej, że ogromny nacisk położono na… budowanie. I jest to niezwykle satysfakcjonujące doświadczenie. W jaki sposób to działa? Otóż możemy łączyć ze sobą przedmioty (sklejając je), by tworzyć konstrukcje. Tylko tyle i aż tyle. Dodatkowe maszyny i urządzenia (które zdobywamy z gachaponów) sprawiają, że nasza konstrukcja, może się poruszać, strzelać, latać itd. W grze pojawiła się elektryczność i baterie do korzystania z niej. Ogarnięcie budowania z początku może być trudne, ale po pewnym czasie i zdobyciu auto-schematów – jest niezwykle przyjemne i proste. Do niektórych miejsc nie da się dotrzeć bez zbudowania specjalnej lotni, czy pojazdu. W internecie, oprócz budowania strzelających penisów, można znaleźć również bardziej finezyjne konstrukcje, jak latający bombowiec, czy mech i tak – to wszystko działa tu świetnie.

Zaprogramowana fizyka jest tak realistyczna, że czasami łapałem się za głowę, że Nintendo Switch potrafi to uciągnąć. Twórcy gry wykonali kawał niesamowicie ogromnej roboty spajając to wszystko tak, by miało ręce i nogi. Już w jedynce fizyka świata zachwycała. Tu – imponuje.

Ahoj przygodo!

W Tears of the Kingdom jest co robić. Ogromna liczba zadań, ciekawe lokacje, niesamowicie dopracowana mapa. To wszystko sprawia, że 60 godzin w grze dosłownie zniknęło z mojego życia. Do Zeldy chce się wracać, w Zeldę chce się grać. W pracy myślałem tylko o grze i planowałem jakie krainy zwiedzę oraz jakie następne zadania wykonam. Tu sami sobie narzucamy kolejność zadań, a jeśli chcemy – możemy nie wykonywać żadnego z pobocznych (chociaż stracimy na prawdę wiele!).

Nowa Zelda imponuje i zaskakuje na każdym kroku. I moim zdaniem jest zdecydowanie trudniejsza niż jej poprzedniczka, a zwłaszcza na początku gry, gdy poznajemy świat i zasady nim rządzące, a jeszcze nie jesteśmy na tyle dopakowani, by swobodnie ubijać wszystko na co mamy ochotę.

To gra, którą po prostu trzeba mieć na swoim Nintendo Switchu. Rozumiem osoby, którym nie podobało się Breath of the Wild – ci nie znajdą w TotKu tego, czego szukają. Ale dla mnie, była to niesawowita, fantastyczna przygoda i na każdym kroku będę polecał nie tylko Breath of the Wild, ale również Tears of the Kingdom. Dla mnie to zdecydowany kandydat na grę roku. To doświadczenie, które trzeba preżyć!

The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom

Platforma: Nintendo Switch

Ocena vulpiego: 10/10

Recenzja powstała dzięki uprzejmości dystrybutora gier Nintendo – CQE. Dziękuję za wsparcie!

Menu

przeczytaj jeszcze..